Metamorfoza Agaty Netter prowadzącej kanał Bic&Cyc
PAULINA BANAŚKIEWICZ-SURMA • dawno temu • 1 komentarzCierpiała z powodu zaburzeń odżywiania, a dziś sama podpowiada innym, jak prowadzić zdrowy tryb życia — jak się odżywiać i co ćwiczyć. Kocha ćwiczenia na siłowni, a jej przyjaciółka to sztanga, która “jest naprawdę bardzo miła, jeśli się do niej podejdzie z czułością”. Oto historia Agaty Netter prowadzącej kanał “Bic i Cyc, czyli kobieta na siłowni“.
Paulina Banaśkiewicz-Surma, WP fitness: Łącznie na przestrzeni lat przytyła pani 50 kilogramów i tyle samo schudła. Z czego wynikały wahania wagi?
Agata Netter, blogerka: Z efektu jo-jo. Magia, prawda? No, jak to się dzieje?! (śmiech). Powszechnym zwyczajem jest, że dietę traktujemy jak wyrzeczenie, odstępstwo, nienormalny stan. A przecież etymologia tego słowa, ze starogreckiego diaita, oznacza “styl życia”. I właśnie to staram się przekazać innym poprzez działalność w sieci (prowadząc kanał w serwisie YouTube poświęcony fitnessowi i odchudzaniu).
Jedyny sposób, by uniknąć przeklętego jo-jo, to zmiana nawyków żywieniowych na stałe… I polubienie zdrowego trybu życia. Wielu trenerów nie docenia psychologicznego aspektu zmian sylwetki, konieczności pracy nie tylko nad ciałem, ale także nad charakterem. I wiem, że to działa, bo dostaję mnóstwo wiadomości i zdjęć od dziewczyn, które mnie oglądają i dziękują za to, że zmieniłam ich postrzeganie diety i styl życia. Czuję się jak Chodakowska: publikuję filmik w sieci i ludzie, oglądając go, chudną. Czad! Może za pięć lat będą walić drzwiami i oknami do kiosków po płyty Agaty z kanału Bic&Cyc (śmiech).
Jak przyznała pani w jednym z filmów, była pulchna od dziecka i nie miała z tego powodu kompleksów. Co przyczyniło się do tego, że jako nastolatka postanowiła pani zrzucić nadmierne kilogramy?
W dzieciństwie nie miałam kompleksów, ale jako nastolatka już tak. Pamiętam ten moment, kiedy powiedziałam sobie, patrząc w lustro: “jesteś gruba”. O matko, to chyba najsmutniejszy moment w życiu kobiety, a jeszcze smutniejszy w przypadku trzynastoletniej dziewczyny. Zapytałam więc mojego przyjaciela, doktora Google, co mam zrobić, a on, skubany, zamiast powiedzieć mi coś mądrego, wpuścił mnie w meandry społeczności dla anorektyczek i bulimiczek.
Nawet nie wiedziałam, że moje dziwne zachowania nazywają się bulimia. W takim razie zawzięłam się i przestałam jeść. Schudłam kilkanaście kilo, straciłam poczucie własnej wartości, okres i cycki. Może nie wyglądałam źle, bo jednak przemiana z foczki w gazelę to nie byle co, ale moje ciało powiedziało: “stop, ja wysiadam”.
Szukałam, błądziłam. Wykluczałam chleb, tłuszcz, mięso, jadłam tylko do godziny 18, popełniałam masę błędów, które robi każdy, kto naczyta się gazet. Dziś podchodzę do tego całkiem inaczej i mam nadzieję, że choć jedna taka trzynastoletnia Agatka zamiast trafić tam, gdzie ja trafiłam, dotrze na kanał Bic&Cyc na Youtube i posłucha trochę mądrzejszych rad niż jedzenie sałaty na obiad i popijanie jej herbatą przeczyszczającą.
Przestrzega pani swoich widzów przed stosowaniem diet niskokalorycznych. Jakie zmiany w sposobie odżywiania sprawiły, że osiągnęła pani wymarzoną sylwetkę?
Ważę tyle samo, a może nawet więcej niż kiedyś. Straszne, prawda? Według BMI mam nadwagę, a jednak tkanka tłuszczowa jest w normie, wyniki krwi są super, otłuszczenie narządów wewnętrznych zerowe. Spytacie: gdzie jest haczyk? Są nawet dwa.
Po pierwsze: mięśnie, to okropieństwo, którego kobiety tak się boją, w rzeczywistości budują ultra kobiecą sylwetkę. Powodują szybsze chudnięcie, chociaż same ważą więcej niż tkanka tłuszczowa i, co ważne, zużywają więcej kalorii, więc umięśniona kobieta może jeść więcej. Czyż to nie cudowne?
Jem teraz około 2500 kalorii dziennie, a dzięki odpowiedniemu zbilansowaniu białek, węglowodanów i tłuszczów, nic mi się nie odkłada w boczkach. Niestety, recepty nie zdradzę, bo każdy jest inny. Mogłabym się pochwalić, że jem jajecznicę na bekonie na śniadanie, ale może przeczyta to dziewczyna z inną morfologią i zamiast ładnej sylwetki dostanie rozwolnienia. To jest sprawa tak indywidualna jak cykl miesiączkowy.
Drugi haczyk jest gdzieś indziej. To proporcja. Naprawdę wystarczy wyprostować plecy, naprawić krzywą miednicę i powiedzieć sobie do lustra: “jestem zaj… laską”. To jest magiczne zaklęcie, które działa. Pewność siebie robi cuda. Każda z nas jest piękna, tylko w czasach fotoszopa wpadamy w głupie kompleksy. A dumnie wypięta pierś, długa szyja i uśmiech robią lepszą robotę niż botoks i program komputerowy. Serio, serio.
Zobacz też: Najpopularniejsze trenerki fitness w Polsce — ranking
Co lub kto motywowało panią do ćwiczeń i przestrzegania zasad zdrowej diety?
Wyjdę na gimbusiarę, ale niech będzie. Umówmy się, że nie zdradzę, ile mam lat. Zmotywowała mnie kiedyś znana blogerka Deynn, jeszcze zanim była tak sławna. Zobaczyłam ją i pomyślałam: “o kurka, kobieta na siłowni? Laska robiąca martwe ciągi?”. Nigdy nie ciągnęło mnie do wygibasów z Mel B, zumby, aerobiku, bo moje ciało już było w niezłej kondycji i nie męczyłam się na takich treningach.
Dopiero teraz wiem, że musiałam spróbować czegoś innego i że moje ciało cieszy się, kiedy przerzuci kilkaset kilogramów na treningu. Dziś wzoruję się głównie na zawodniczkach bikini fitness – Sylwii Sobocie, Darii Józefczak, Katarzynie Dziurskiej i Michelle Lewin. Wszystkie są piękne, meeega kobiece i wszystkie kochają sztangę. Jen Selter też mi się podobała, dopóki odkryłam, że jej tyłek to wynik okropnej wady postawy.
Jakie efekty, oprócz spadku wagi, zauważyła pani dzięki zmianom w trybie życia?
Zmiana ciała to dla mnie skutek uboczny – choć przyjemny, to jednak uboczny. Odkąd zaczęłam ćwiczyć, moje życie wywróciło się do góry nogami. Znalazłam swój spokój, siłę, chwilę dla siebie, pozbyłam się stresu i złych myśli. To proces, który jeszcze trwa, więc nie chcę o tym za dużo mówić, ale znalezienie spokoju i komfortu w swoim ciele to dla mnie bardzo ważny element terapii.
Jakiej rady udzieliłaby pani osobom, które walczą z dodatkowymi kilogramami?
To zabrzmi tak banalnie, że aż wstyd mówić, ale najpierw trzeba… polubić siebie. To jest cholernie trudne i sama się tego uczę, ale jest przepaść między robieniem czegoś z nienawiści do swojego ciała a traktowaniem go z miłością. Kiedy dieta nie jest wyrzeczeniem, ale nagradzaniem swojego ciała, dostarczaniem mu czegoś dobrego, odżywianiem go…
Kiedy trening nie jest okraszony myślą „znowu się spocę”, ale towarzyszy mu ekscytacja, podziw nad ludzkim ciałem i jego możliwościami, skupienie, modlitwa wręcz… Tego nauczyłam się na terapii dla osób z zaburzeniami odżywiania – każdy z nas ma jakąś potrzebę duchowości, tylko inaczej ją praktykuje. To bardzo pomaga. Ja medytuję, kiedy mam nad sobą 70 kg żelastwa…
I jeszcze jedno: nie trzeba się bać! Nie bać się zacząć, nie bać się iść na siłownię i nie bać się sztangi. Ona jest naprawdę bardzo miła, jeśli się do niej podejdzie z czułością.
Ten artykuł ma 1 komentarz
Pokaż wszystkie komentarze