Metamorfoza Karoliny Dudek - od anoreksji do trenera personalnego
REDAKCJA WP FITNESS • dawno temuKażdy z nas to osobna, inna i nieprzewidywalna historia. Życie lubi nas zaskakiwać i stawiać przed nami różne wyzwania. Nasze w tym zadanie, aby każdą z tych prób przejść zwycięsko i zamienić w przeżycie, które nas wzbogaci.
Takie wyzwanie stanęło przed Karoliną Dudek, która musiała radykalnie zmienić swoje przyzwyczajenia. W przeciwnym razie mogła stracić nie tylko zdrowie, ale i życie. Jej historia motywuje do działania innych, którzy mają problemy z akceptacją swojego ciała. Karolina pokazuje, że naprawdę wszystko jest możliwe. Swoją walką postanowiła podzielić się z czytelnikami WP fitness, by pokazać, że warto wierzyć w siebie.
Byłam typowym niejadkiem…
W swoim nieco ponad dwudziestoletnim życiu doświadczyłam takich rzeczy, których nie życzę największemu wrogowi. Musiałam stoczyć walkę sama ze sobą o własne życie. Czy kiedykolwiek wcześniej przypuszczałam, że będę musiała zmagać się z zaburzeniami odżywiania, które tak diametralnie wpłyną na moje dalsze losy?
Nic nie wskazywało na to, że anoreksja mnie dotknie i do dziś nie potrafię odpowiedzieć na pytanie, jaka była przyczyna mojej choroby.
Nigdy nie miałam nadwagi. Przez pierwsze dziesięć lat byłam patyczakiem i niejadkiem. Nie zapomnę przesiadywania po kilka godzin nad obiadem i słuchania ciągłego namawiania mnie do jedzenia. W tamtych czasach mogły dla mnie istnieć tylko naleśniki, frytki, ryż z cukrem i śmietaną, paluszki rybne i kilka innych "bardzo wartościowych" produktów. Moja młodsza siostra zazwyczaj zjadała moje obiady, a ja jej zupki przecierane.
Pod koniec podstawówki nabrałam już trochę ciała, a w gimnazjum doszła kwestia okresu dojrzewania i zaczęłam przechodzić kompletną przemianę. Patyczakiem już nie byłam, ale nadal wyglądałam zupełnie normalnie.
Gimnazjum to był okres, kiedy nie czułam się dobrze we własnym ciele, moim ogromnym kompleksem był mój niewielki wzrost, nieśmiałość czy włosy, ale nie pamiętam żebym specjalną uwagę przywiązywała do wagi.
Moje nawyki żywieniowe też nie były wówczas najlepsze. Rodzice przestali mi przygotowywać śniadania, więc często zdarzało się, że wychodziłam do szkoły nic nie jedząc, bo mi się nie chciało. Wolałam na przerwie w szkole kupić sobie wielkiego rogala z czekoladą albo słodycze, mini pizzę czy inne niezdrowe produkty.
Po powrocie do domu jadłam normalny obiad, jakieś słodycze, potem kolację, czyli to, co przeciętnie ląduje na talerzu nastolatka. Sportu zażywałam bardzo niewiele – jedynie na lekcjach WF-u, które wiemy jak wyglądają, ale też nie interesowało mnie to w tamtym czasie.
Wydaje mi się, że na rozwój choroby mogły mieć wpływ relacje z moimi rodzicami, które znacznie pogorszyły się, gdy byłam w szkole średniej.
Problemy z akceptacją
Od dziecka miałam trudny charakter, jestem bardzo zamknięta, mam problemy z nawiązywaniem relacji, jestem raczej nieśmiała i nieufna. Dlatego też przez pierwsze 9 lat nauki miałam w zasadzie dwie bliskie koleżanki i niespecjalnie bujne życie towarzyskie, co mnie frustrowało.
Bardzo rzadko opowiadałam rodzicom, co się działo w szkole. Prawie nigdy nie prosiłam o pomoc w pracy domowej czy o radę w jakiejś kwestii. Uważałam, że powinnam sobie sama radzić i w sumie nie przeszkadzało mi to.
Nigdy nikomu nie zwierzałam się z jakiś problemów, nie mówiłam, co czuję, co chcę, co mi przeszkadza. Często nie mówiłam nawet, że boli mnie gardło czy mam gorączkę. Już od najmłodszych lat zawsze po kłótni z rodzicami pisałam do nich listy, że pewnie tak naprawdę mnie nie kochają i chcieliby mieć tylko jedną córkę.
Teraz wydaje mi się to śmieszne, ale faktycznie tak było. Tak naprawdę nigdy nie czułam się niekochana. Uważam, że rodzice przekazali mi dobre wartości, robili co mogli bym miała to, czego potrzebowałam, dzięki nim zwiedziłam wiele miejsc, dużo się nauczyłam i jestem im za wszystko bardzo wdzięczna, ale coś było nie tak.
Być może moje zamknięcie w sobie miało wpływ na to, co się wydarzyło. Może gdybym umiała powiedzieć na głos co czuję, gdybym rozmawiała z rodzicami o problemach, to byłoby inaczej.
Przyznam, że było mi smutno, gdy moje koleżanki przeżywały pierwsze miłości, a na mnie nikt nigdy nie zwracał uwagi. Sama bałam się odezwać do jakiegokolwiek chłopaka. Wydawało mi się, że raczej odrzuca ich mój wygląd i nie mam żadnych szans, więc nawet nie próbowałam.
Pomysł na odchudzanie
Mój pomysł z odchudzaniem zrodził się na początku pierwszej klasy liceum. Postanowiłam porzucić słodycze, jeść lepiej i przy okazji zrzucić parę kilo, co oczywiście miało uczynić mnie "atrakcyjniejszą".
Początkowo nic nie zapowiadało problemów. Jadłam mniej słodkich produktów, przestałam pić soki, słodzić herbatę, ale jakiś drastycznych cięć nie było. Po pewnym czasie odkopałam rowerek stacjonarny i zaczęłam na nim jeździć około godziny, po czym robić standardowo tysiące brzuszków.
Jadłam jeszcze w miarę normalnie i przyznam, że na wakacje byłam w niezłej formie. Oczywiście nie poprzestawałam na tym. Widząc efekty, ciężko było mi się zatrzymać – szkoda tylko, że nie zależało mi na wyrobieniu zdrowej i wysportowanej sylwetki, ale na wychudzonej "skinny fat".
Białe pieczywo zastąpiłam chlebkiem wasa — dwie kromki na śniadanie plus jakaś wędlina. Kolacja to był zazwyczaj jogurt owocowy ze sklepową granolą, co wkrótce także uległo zmianie, bo wyczytałam, że węglowodany jedzone na noc automatycznie zmieniają się w tkanką tłuszczową.
Owoce też były złe, bo to sam cukier, mięso, jeśli już to chude, jajka absolutnie nie, ser żółty był za tłusty, płatki owsiane zamieniłam na otręby, odrzuciłam ziemniaki.
Gdzieś na jesieni 2011 roku zaczęłam zupełnie tracić zdrowy rozsądek. Śniadanie z tych nieszczęsnych chlebków ewoluowało w jogurt light z dwoma łyżkami granoli, a w końcu w udawanie, że zjadłam cokolwiek.
W szkole nie jadłam nic, swoje jedzenie oddawałam koleżankom, po powrocie do domu zjadałam coraz mniejsze porcje obiadów (część niepostrzeżenie chowając po kieszeniach). Następnie pedałowałam na rowerku, robiłam brzuszki i na kolację jadłam jogurt naturalny lub jabłko.
Z czasem miałam coraz większą obawę, że jak będę nawet chwilę siedzieć w miejscu i nic nie zrobię, to przytyję, a więc starałam się być cały czas w ruchu.
Wychodząc do koleżanek nic nie jadłam, a w domu mówiłam, że już jestem po obiedzie. Czytałam wszelkie pseudoporady w internecie, zaczęłam zapisywać, co zjadłam danego dnia pilnując, by kolejnego zjeść mniej.
Początki anoreksji
Obsesyjnie ważyłam się rano i wieczorem i to również zapisywałam codziennie. Pamiętam, że nawet podczas Wigilii wychodziłam do łazienki się zważyć, żeby zobaczyć czy to, co skubnęłam nie wpłynęło negatywnie na moją wagę.
Co śmieszne, nigdy nie przyszło mi do głowy, że mam anoreksję. Wiedziałam, że to straszna choroba. Umiałam poznać ją po innych osobach, krytykowałam blogi pro-ana i sama nigdy żadnego nie czytałam, ale nigdy nie pomyślałam, że może to mnie dotyczyć.
Oczywiście moją głowę zaprzątały myśli na temat kalorii, wagi i co zrobić, by nie jeść, a nie jadłam prawie nic. Przyglądałam się i analizowałam wszystko, co jedli inni.
Przyszedł rok 2012. Coraz częściej słyszałam, że bardzo schudłam, podejrzewam, że nauczyciele także zwrócili na to uwagę. Widzieli co się ze mną dzieje, mama na siłę wciskała mi jedzenie do szkoły, pilnowała bym zjadła śniadanie. Ważyli mnie i wprowadzili zakaz ćwiczenia. Mieli nadzieję, że rozsądek mi wróci, ale tak się nie stało.
Mimo pilnowania i tak udawało mi się zjeść mniej, przed ważeniem wypijałam 2 litry wody albo brałam pod ubranie coś ciężkiego. Aż pewnego dnia mama kazała mi wejść na wagę z zaskoczenia…
Broniłam się jak mogłam, ale nic z tego – oczom wszystkich ukazało się 38 kilo (wcześniej pilnowałam, by było około 45) i od tego czasu moja swoboda się skończyła.
Walka o życie
Wtedy zaczęła się prawdziwa katorga. Nikt, kto nie przeszedł przez anoreksję, nie potrafi sobie wyobrazić, jak to wygląda. Pamiętam, że nie potrafiłam się zmusić do zjedzenia nawet połowy kostki czekolady.
Być może wydaje się to śmieszne, ale tak było. Oczywiście zostałam umówiona do psychiatry. Cudem uniknęłam pobytu w szpitalu, tylko dlatego, że mama pracuje w służbie zdrowia i przekonała lekarza, że spróbuje poradzić sobie ze mną sama.
Dostałam leki psychotropowe, których ostatecznie nie brałam, skierowanie do psychologa, kategoryczny zakaz wykonywania wszelkiej aktywności fizycznej i polecenie żeby jeść albo skończę w psychiatryku. Zbliżała się wiosna, waga pokazywała 36 kg, a ja wyglądałam jak kościotrup.
Rodzice zaczęli obawiać się o moje życie. Mama wstawała w nocy żeby sprawdzić czy jeszcze nie wysiadło mi serce. Nie mogłam spać ani długo siedzieć, bo czułam wszystkie kości w ciele. Nieustannie było mi zimno.
Mimo tego nic do mnie nie docierało, nie potrafiłam zaakceptować zakazu ćwiczeń, nie dawałam się kontrolować, nie widziałam u siebie żadnych oznak anoreksji i cały czas byłam pewna, że w każdej chwili mogę zacząć jeść nieco więcej i przytyję bez problemu.
To jednak nie było takie proste. Anoreksja i wszelkie inne zaburzenia mają przede wszystkim podłoże psychiczne, a zmiany wagi, wstręt do jedzenia i do siebie, depresja czy zmiany w zachowaniu, to tylko skutki uboczne. Dopóki nie wyleczymy głowy, nic się nie zmieni.
Każdy chory zapewne miał swoją metodę na wychodzenie z tego bagna. Ja, chcąc oczywiście mieć wszystko pod wieczną kontrolą, ustaliłam z mamą i psychologiem, że będę sobie układać jadłospisy na cały dzień. Z jednej strony nie był to najgorszy pomysł, ale z drugiej, wszystko szło bardzo opornie.
Po pierwsze, na początku uznałam, że w zupełności wystarczy mi kaloryczność 1600. Liczyłam wszystko, dodając skrupulatnie każdy plasterek pomidora i liść sałaty, tak aby nie przekroczyć ustalonej (dużo za niskiej) granicy.
W rezultacie nie przytyłam nawet grama, a wręcz przeciwnie. Po kilku tygodniach zaczęłam co tydzień dodawać 50 kalorii (zwykle zwiększając ilość zjedzonego ketchupu czy warzyw), aż doszłam do 1800 kalorii i postanowiłam się zatrzymać. Było to w okolicach kwietnia i zbliżała się klasowa wycieczka do Krakowa.
W mojej głowie był mętlik, jechać czy nie, podobnie jak w głowach moich rodziców i nauczycieli. Ostatecznie pojechałam, przyrzekając, że będę dużo jadła. Jedzenie w stołówkach jest raczej słabe, każda osoba dojadała.
Natomiast mi ubogość serwowanych dań była na rękę – skubnęłam coś tam, tak jak każdy i na tym się skończyło, nie widziałam konieczności kupowania dodatkowego jedzenia.
Byłam bliska śmierci
Po powrocie z wycieczki okazało się, że moja waga wynosi 33,5 kg. To była najniższa waga do jakiej zeszłam. Wyobraźcie sobie, jak wyglądałam i co się działo w moim organizmie…
Moje kości były jak papier, mięśni nie było wcale, a narządy zaczynały być trawione. Nie było wyboru, pomimo ogromnego sprzeciwu, nakazano mi przestać bawić się w jadłospisy dla zdrowych osób i w końcu zacząć jeść.
Było lato. Wiecie jak taka wychudzona osoba wygląda w ubraniach odsłaniających ciało? To były najgorsze wakacje w moim życiu.
Podczas gdy moi siedemnastoletni znajomi czerpali radość z życia, ja każdy dzień spędzałam wykonując określony schemat. Rano wstawałam, jadłam, szłam z psem na spacer, jadłam, siedziałam w ogródku, jadłam, grałam na komputerze, jadłam, szłam spać. Żadnych wyjść, spontaniczności, radości.
Zamknęłam się w swoim świecie cyfr i tabelek, uzależniłam się od pór karmienia, planowania i schematyczności. Poza tym do dziś mam problemy z robieniem czegoś spontanicznie, bez wcześniejszego zaplanowania. Myślę, że jedną z przyczyn, która powoduje zaburzenia odżywiania jest strach przed życiem, odpowiedzialnością, podejmowaniem decyzji, samodzielnością.
Doskonale pamiętam, jak trudno było mi podjąć pierwsze kroki ku lepszemu życiu, zwyczajnie dlatego, że bałam się tego momentu, gdy nikt nie będzie mnie już pilnować. Przerażało mnie to.
Wyjście ze strefy komfortu to chyba najtrudniejsza rzecz, przed którą stanęłam. Choroba jest taką bezpieczną skorupą, w której można się schować przed prawdziwym życiem.
Przełomowy moment
Wakacje mijały, a moja waga stała w miejscu, gdzieś na 36 kg. Momentem przełomowym był dla mnie dzień, w którym usłyszałam, że ponieważ nic się nie zmienia, nie mam już wyboru — od września pójdę do szpitala, a matury i tak w moim stanie nie dam rady zdać.
Mój świat wtedy runął. Dotarło do mnie w końcu, co ja wyprawiam. Marnuję najlepsze lata życia, wegetuję jak roślina, zamiast czerpać z życia garściami. Zawalę szkołę, przyszłość, wszystkich zawiodę, a zwłaszcza siebie. Poza tym wiedziałam, że jeśli wyląduję w psychiatryku, to moja wola walki zniknie, a ja wpadnę w jeszcze gorsze bagno.
Dlatego powiedziałam stanowcze nie, w jednej chwili wywaliłam ułożone na bezpieczne 2500 kalorii jadłospisy i w końcu uderzyłam w organizm konkretną dawką 4000 kalorii. Czułam, że w mojej głowie powoli coś się zmienia. Zaczęłam jeść między posiłkami, próbować nowych rzeczy. Bałam się znów żyć normalnie, ale wiedziałam, że muszę, że teraz albo nigdy…
Byłam ostatniej klasy liceum, powoli otwierałam się na ludzi, na wyjścia, chciałam wrócić do normalności. Już nie straszne było mi zjedzenie posiłku pół godziny później, pozwalałam też mamie robić sobie obiady, czego wcześniej nie robiłam. W końcu widziałam w lustrze swoje rzeczywiste, kościste odbicie. Nagle zrozumiałam, że jestem chora.
Dzięki wsparciu bliskich i ogromnej motywacji wracałam do formy. W tym czasie odkryłam też blogi śniadaniowe i obiecałam sobie, że jak wyzdrowieję sama taki założę. Nagle pojawiła się wola bycia zdrowym i wolnym!
Pod koniec roku 2012 zakończyłam terapię. Może za wcześnie, ale do tej pory wydaje mi się, że niewiele mi dała.
Dopóki sama nie chciałam wyzdrowieć, nikt nie mógł mi pomóc. Ukoronowaniem mojej walki była styczniowa studniówka, gdzie w końcu nie wyglądałam jak szkielet i potrafiłam się dobrze bawić.
Przestałam bać się nieliczonych kalorii i niezdrowego jedzenia. Trzecią klasę ukończyłam z bardzo dobrymi wynikami z matury i świadectwem z czerwonym paskiem. Przede mną były w końcu swobodne, długie wakacje, które spędziłam pracując, zwiedzając i imprezując ze znajomymi. Otwierałam nowy etap w życiu.
Nowy problem
W zasadzie przez pierwszy rok na uczelni prowadziłam zdrowe życie. Odżywiałam się prawidłowo, ćwiczyłam, bawiłam się, imprezowałam, poznawałam ludzi, wyjeżdżałam, weszłam w związek i po prostu korzystałam z życia.
Każdy, kto przeżył to co ja, nawet nie spodziewałby się tak szybkiego powrotu do normalności, skoku z samego dna na sam szczyt. Jedyne co pozostało po tamtych czasach, to złe relacje między mną a rodzicami. Ale mimo wszystko wspominam ten okres bardzo pozytywnie.
Wszystko zaczęło się powoli sypać pod koniec wakacji i na początku drugiego roku studiów. Po pierwsze uzmysłowiłam sobie, że kierunek, który wybrałam zupełnie mnie nie interesuje, po drugie zorientowałam się, że sytuacja w domu codziennie napędzała spiralę stresu, agresji i nerwów.
Po trzecie, mój związek się rozpadł, co mnie bardzo przybiło. I tak zaczęły się moje problemy z kompulsywnym objadaniem.
Zajadałam stres, poczucie samotności, brak wiary w siebie, brak zainteresowań, kłótnie w domu, strach przed wzięciem życia w swoje ręce. Jadłam z nudów, a potem miałam wyrzuty sumienia.
Wykorzystywałam każdą chwilę, gdy zostawałam sama w domu do tego, aby opróżniać zapasy słodyczy, zagryzać je zawartością lodówki, chlebem i w sumie wszystkim, co było jadalne. Pochłaniałam tysiące kalorii, a potem czułam się jeszcze gorzej. Jedzenie dawało mi chwilę na zapomnienie, ale potem poczucie porażki i wstydu uderzało z dwukrotną siłą.
Nie potrafiłam nad tym zapanować. Często posługiwałam się byle wymówkami, żeby zostać w domu i jeść. Znów odcięłam się od znajomych, nie miałam ochoty na spotkania. Nie objadałam się codziennie. Miałam przerwy kilkudniowe, ale nie udawało mi się powstrzymać tego na dłużej. Jeśli tylko coś mnie stresowało, to zamiast zmierzyć się z problemem, wolałam tonąć w zjadanych kaloriach.
Oczywiście niejednokrotnie podejmowałam próby walki z tym zaburzeniem, ale chyba brakowało mi motywacji, nie wiedziałam jak się za to zabrać.
Pogarszające się odbicie w lustrze, złe samopoczucie, próby przemawiania do rozsądku, wyrzucania słodyczy, układanie coraz to nowych planów zmiany, robienie zdrowych zamienników słodyczy, blog, Instagram, nic nie pomagało.
Mój metabolizm i ciało było w fatalnym stanie – na zmianę bombardowane tysiącami kalorii, niezdrowym jedzeniem i toną cukru, by w kolejnym dniu zjeść tylko jeden posiłek.
I pewnie, by to tak trwało w nieskończoność, ale traf chciał, że pewnego dnia w październiku zmotywowałam się do pójścia na imprezę, na której poznałam mojego obecnego chłopaka. Myślę, że był to jeden z kluczowych czynników, który jakoś na mnie wpłynął. W końcu znalazłam osobę, na której zaczęło mi zależeć, i która również zainteresowała się mną.
Nowe życie
Wtedy przestałam dopuszczać do sytuacji, gdy zostawałam sama w domu. Zaczęłam częściej wychodzić, jeździłam do Krakowa, odciągałam swoje myśli od problemów i jedzenia. Zapisałam się na siłownię i to był kolejny strzał w dziesiątkę, bo odkryłam coś, co mi się spodobało.
Zaczęłam czytać o treningach siłowych, dietetyce, psychologii i stopniowo odkrywałam, że właśnie to mnie interesuje. Zmieniałam sposób odżywiania – zwiększyłam ilość tłuszczy w diecie, pilnowałam się, ćwiczyłam.
Przeczytałam książkę "Brain over binge", którą polecam każdej osobie borykającej się z zaburzeniami odżywiania. Próbowałam zrozumieć zwierzęce mechanizmy, które przejmowały kontrolę nad moim umysłem. Powoli udało mi się pokonać objadanie. Wydaje mi się, że w ostatniej chwili.
Przyznaję, że gdybym nie wzięła się w garść, to nigdy nie osiągnęłabym tego, co mam teraz. Zaburzenia zamykają na cały świat, wtedy jesteś tylko ty i one, nie myślisz o niczym innym niż o swoich problemach i o tym, jak jest ci źle.
Nie chce ci się nic zmieniać, tracisz czas na użalanie się nad swoim losem. Natomiast jak tylko udało mi się z tego wyjść, od razu poczułam motywację do zmiany swojego życia i działania. Zrobiłam kurs trenera, skończyłam szkolenia i podjęłam pracę z ludźmi jako trener personalny.
Nigdy w życiu, walcząc z chorobą, nie wyobrażałam sobie, że zrobię jakąkolwiek z tych rzeczy. Jasne, że ciągle moje podejście nie jest do końca zdrowe, że nadal walczę z pewnymi rzeczami, że nie jestem jak większość społeczeństwa, ale pracuję nad tym.
Wiem, że moje doświadczenie może być przestrogą dla innych. Teraz moim priorytetem jest zdrowie, które pokaleczyłam przez te wszystkie lata. Chcę poświęcić czas na jego naprawę.
Pragnę rozwijać się jako trener personalny, kształcić z dietetyki, cały czas uczyć, aby pomagać innym i sobie. Chcę się uczyć stawiać siebie na pierwszym miejscu, spełniać się i być szczęśliwym człowiekiem, niezależnym od innych. Pewnie, nie jest to łatwe, zwłaszcza że często brakuje mi motywacji, czasu, siły i pomysłu, ale wierzę, że to się uda!
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze