Lekcja nr 1: Gadżety
REDAKCJA WP FITNESS • dawno temuMam siedem mat do jogi. Różową firmy Nike. Różową Gaiam. Szarą Manduki. Turkusową Manduki. Różową Adidasa. Zieloną Bodhi Yoga. I szarą z TK Maxxa, firmy nie pamiętam. Ta ostatnia jest trochę krótka, ale za to w kwiatki. Po co mi te maty? Żeby ćwiczyć jogę. Są jak moje prywatne bezludne wyspy. To znaczy ludne. Jednoosobowe. Czuję się na nich bezpiecznie. Są też jak moje tratwy ratunkowe.
Pamiętam taką zabawę z dzieciństwa — z czasów, kiedy większość z nas mieszkała w bardzo dużych blokach, w bardzo małych mieszkaniach, w których były bardzo małe pokoje. Bawiliśmy się w nich na przykład tak: wolno poruszać się tylko po meblach. Po kanapie, fotelu, krześle, ławie, biurku. To były statki albo tratwy, albo kawałki kry, albo… nie pamiętam już co. Kto dotknął ziemi, płonął, tonął lub spadał w przestworza.
Teraz czuję się podobnie. Gdy jestem na macie — jestem. Poza matą — nie ma mnie. Albo spadam. Tonę. Płonę.
Oczywiście troszeczkę egzageruję. Czasem opuszczam swoją kolorową wyspę, by prowadzić życie pozajogowe. Jako mama 12-letniej Igi i 22-letniego Kuby. Właścicielka konia Bartnika, z którym mam niezły przelot. Jako sąsiadka. Przyszła teściowa. Dziennikarka. Blogerka. Tłumaczka. Coach. Przyjaciółka. I nauczycielka jogi. Nie wszystkie te role da się odgrywać z maty, ale do odgrywania wszystkich mata jest mi potrzebna. Na jakieś dwie godziny dziennie zabawy w „kto dotknie podłogi, nie żyje”. Bo jak się nie pobawię, naprawdę nie żyję. Nie żartuję.
Ta wyspa czy tratwa ratunkowa nie jest tak całkowicie bezpieczna. Jak w Życiu Pi, jestem na niej ze swoim prywatnym tygrysem szablozębnym. Z ciemną stroną swojej osobowości. Z jungowskim cieniem. Ze swoim leniwym, depresyjnym, bojkotującym szczęście „ja”. Zazdrosnym, spanikowanym czy bezradnym (różnie bywa). Ale i tak życie na macie jest lepsze niż to poza nią.
OK, ale po co mi ich aż tyle, tych tratw? To praktyczne. Mam matę w każdym studiu, w którym praktykuję lub prowadzę zajęcia (trzy). Jedną w domu. Jedną lekką, podróżną. A pozostałe też mi są potrzebne. I nie będę się na razie zastanawiać dlaczego. Bo jeśli mają mi przypominać o praktyce, odwodzić od myśli, żebym przestała — to dobrze. Koszta się zamortyzują.
Mam też całą szafęB. Reebok, Nike, Adidas, H&M, Lululemon, Padma Wear, Manduka. Tysiąc cztery topy, osiemset sześć par spodni. Coś koło tego. I cztery ręczniki specjalnie do jogi. I jeden dywanik, tak zwany yoga rug. Mam też kostki (takie z gąbkowatej substancji), paski, woreczek na oczy (do relaksacji, nie używam, ale mam) i poduszkę (do medytacji).
Oczywiście wiem, że to przesada, i staram się zapanować nad kompulsywnym kupowaniem gadżetów, ale z drugiej strony… koszta się amortyzują (tak, wiem, powtarzam się, specjalnie, żeby sobie i tobie to utrwalić…). Bo gdy przychodzi mi do głowy pomysł (coraz rzadziej), że porzucę jogę, włącza się mój wewnętrzny smerf Sknerus: Teraz nie mogę, skoro mam siedem mat i dziewięćdziesiąt trzy topy. No i koszta się amortyzują. Bo kolejna mata nie zaszkodzi ani mnie, ani środowisku, ani chińskim rączkom tak bardzo, jak zaszkodzi mi (i środowisku, i, tak, chińskim rączkom — efekt motyla…) moje niechodzenie na jogę. Gdy nie praktykuję, naprawdę trudno ze mną wytrzymać.
W coachingu znane jest pojęcie kotwicy. Kotwica to coś, co przypomina, czyli kotwiczy. Może to być przedmiot, ale także pewien gest, dźwięk, zapach. Coś, co wywołuje w tobie odruch Pawłowa. Widzisz swoją różową mandukę, myślisz: „Czas na jogę”. Ale też widzisz swoją bransoletkę z czaszkami i myślisz: „Wszystko minie, także PMS, impreza służbowa, randka, korpozebranie i sąd nad moją osobą, przy którym Proces Kafki to kawka z mleczkiem”. Kotwice się przydają.
Jak coś się zaczyna robić i nie jest to superproste, łatwiej jest, gdy zarzucimy kotwicę. Zainwestujemy w siebie. W matę i w karnet na cały rok. Te gadżety i ten karnet w razie czego przywołają nas do porządku.
Praca domowa: Trzeba się zakotwiczyć. Kup sobie matę, którą polubisz. Jeśli potrzeba ci więcej kotwic, nie żałuj sobie. Ładny top potrafi popchnąć twoją praktykę poziom wyżej. Naprawdę.
Pozycja na pierwszy miesiąc: tadasana (pozycja góry).
Stań mocno na swojej nowej macie. Stopy na szerokość bioder. Znajdź równowagę. Wyprostuj się. Urośnij jak góra. Poczuj się stabilnie. Sprawdź, co czujesz pod stopami. Sprawdź, ile miejsca zajmujesz w przestrzeni. Daj sobie do tego prawo. I oddychaj.
Energia na pierwszy miesiąc: jaglanka z warzywami.
Składniki dla dwóch niezbyt głodnych osób lub jednej bardzo głodnej:
- ½ filiżanki kaszy jaglanej;
- sześć dużych pieczarek;
- pół filiżanki czarnych oliwek;
- pół filiżanki kaparów;
- pół filiżanki suszonych pomidorów;
- sól;
- pieprz;
- ghee lub olej kokosowy (jeśli jesteś vgn).
Upraż kaszę w garnku. Zalej filiżanką wrzątku. Gdy kasza wchłonie całą wodę (pewnie po 5 – 7 minutach), wyłącz kuchenkę, ale zostaw na niej jeszcze garnek. Usmaż pokrojone pieczarki na łyżce tłuszczu. Dodaj sól, pieprz, ugotowaną kaszę, oliwki, kapary i pomidory. Wymieszaj. Gotowe.
Dodatkowe atrakcje, kiedy znudzi ci się wersja podstawowa: natka pietruszki, czerwone pesto, garść fasolki szparagowej lub to, co ci przyjdzie do głowy.
Fragment książki "13 lekcji Jogi" Agnieszki Passendorfer, Wydawnictwo Sensus
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze