Koronawirus a branża fitness. Tomasz Sypniewski walczy o przetrwanie firmy. I o igrzyska w Tokio
MICHAŁ FABIAN • dawno temu • 49 komentarzyBiegać zaczął po trzydziestce, ale cel wyznaczył sobie bardzo ambitny: występ na igrzyskach olimpijskich. Tokio na razie zeszło na dalszy plan. Tomasz Sypniewski toczy w czasach pandemii zupełnie inną walkę - o uratowanie klubu CrossFit, który prowadzi w Warszawie. Czuje się rozczarowany podejściem rządu. - Traktują nas jak branżę nie drugiej, a siódmej potrzeby. Jak kwiatek do kożucha - mówi.
Działalność klubów fitness i siłowni została zawieszona w połowie marca po wprowadzeniu w Polsce stanu zagrożenia epidemicznego, a następnie stanu epidemii. Rząd rozpoczął już odmrażanie gospodarki i luzowanie restrykcji, ale otwarcie siłowni i sal fitness przewiduje dopiero w czwartym, ostatnim etapie. Na razie bez konkretnego terminu. Nie tego oczekiwali właściciele tego typu klubów.
35-letni Tomasz Sypniewski jest właścicielem CrossFit MGW — klubu CrossFit w centrum Warszawy. Od półtora miesiąca nie ma możliwości prowadzenia treningów. W rozmowie z fitness.wp.pl podkreśla, że znalazł się w bardzo trudnej sytuacji. Musi być gotowy na wszystko, także na zamknięcie biznesu.
Michał Fabian, fitness.wp.pl: Jak radzi sobie pan w czasach pandemii?
Tomasz Sypniewski (właściciel boksu CrossFit MGW Warszawie, lekkoatleta): Robimy wszystko, na co pozwala nam prawo i nasza kreatywność. Nie jest łatwo, bo naszym działaniom towarzyszy duża niepewność. Nie ma konkretnych dat. Nie ma konkretnych warunków dotyczących otwarcia klubów fitness, mam na myśli reżim sanitarny. Moja praca polega na tym, że od rana do wieczora staram się kontynuować swoją misję, popularyzować wśród moich klientów — nie będę ukrywał: wśród coraz mniejszej liczby klientów — ruch, ćwiczenia, zdrowy tryb życia i zdrowe odżywianie. Z tą różnicą, że musieliśmy się przenieść do sieci. Śledzę także to, co się dzieje na świecie, jakie są trendy odmrażania gospodarki. Zastanawiam się, czy u nas będzie podobnie. Mam swoje zdanie na temat sytuacji, w której się znaleźliśmy.
Jakie?
Nie powinno to tak wyglądać. Można iść i kupić sobie papierosy, można iść do McDonalda i kupić burgera, a ja nie mogę dostarczać ludziom treningów. Uważam, że wszystko jest kwestią porozumienia się i sprostania pewnym ograniczeniom. Chcemy promować zdrowy tryb życia, ale nie możemy. A to, co ludzi niszczy i powoduje, że są chorzy, jest cały czas otwarte.
Wspomniał pan o malejącej liczbie klientów. Ilu ich pan już stracił?
Nie chcę podawać konkretnych liczb, bo to informacja stricte biznesowa, ale z każdym dniem mam coraz mniej klientów. Ubyło 40, może nawet 50 proc., a nie wiadomo, ile to jeszcze potrwa. Chciałem podkreślić, że moi klubowicze są cudowni. Wiem, że bardzo identyfikują się z moim miejscem. To nie jest dla nich tylko klub, w którym ćwiczą. Klub CrossFit to coś zupełnie innego niż normalna siłownia. Tutaj wszyscy się znają, tworzymy jedną rodzinę i społeczność. Na początku wsparcie z ich strony było ogromne. Ludzie mówili, że będą nam płacić. Nie wypowiadali umów, bo "ten tydzień, dwa czy trzy" jakoś wytrzymają. Teraz jednak minęło półtora miesiąca i wygląda to inaczej. Są inne argumenty, czynniki życiowe, potrzeby. Niektórzy stracili pracę. Pojawiła się już także niechęć do ćwiczeń, wybicie z rytmu treningowego. Nie wygląda to kolorowo.
Czy musiał pan zwolnić pracowników?
W naszym, jak i innych klubach fitness, ogromna większość osób jest rozliczana per godziny, za wykonaną pracę. Jak dotąd został z nami cały zespół. Potrzebujemy się wszyscy nawzajem. Chcąc nie chcąc, pensje są u niektórych osób mniejsze, ale wynika to tylko z mniejszej ilości pracy do wykonania. Dodatkowo wspieramy finansowo tych dotychczasowych pracowników, dla których po prostu nie ma tyle zajęć (recepcja) i znaleźli się w trudnej sytuacji.
Rząd zaproponował tarczę antykryzysową, która ma chronić przedsiębiorców w czasach pandemii. Skorzystał pan z jakiejś formy pomocy?
Złożyłem wniosek o umorzenie płatności składek ZUS na trzy miesiące. Zatrudniam sporo osób, które są studentami, inna część prowadzi własną działalność gospodarczą, więc w moim przypadku chodzi o małą kwotę. Wiadomo — zawsze coś, ale na pewno nie żaden "game changer", który zmieni rentowność mojego klubu. Jest jeszcze druga rzecz — mam szansę na pożyczkę w wysokości 5 tysięcy złotych. W skali mojego klubu tyle wydam pewnie przez 2–3 miesiące na środki dezynfekujące po ponownym otwarciu klubu.
Czasem porównuję moją sytuację z losem przedsiębiorców w innych krajach. Podam przykład mojego znajomego z Australii, z którym jestem w ciągłym kontakcie. Osoba wynajmująca mu lokal na drugi dzień zamroziła mu czynsz na trzy miesiące, tymczasem ja od półtora miesiąca negocjuję ze swoim najemcą. Bardzo twardo. Zostałem z tym problemem sam ze sobą. Po drugie, mój znajomy z Australii dostał w przeciągu tygodnia pieniądze od państwa, i to niemałe, a ja jeszcze ani złotówki.
Rząd zapowiedział umożliwienie korzystania z siłowni i klubów fitness dopiero w czwartym etapie. Jak pan sądzi: kiedy to nastąpi?
Jeszcze do niedawna byłem przekonany, że w maju, ale ostatnie doniesienia spowodowały, że zacząłem w to bardzo wątpić. Nie rozumiem totalnie decyzji rządu. Nie wiem, dlaczego moja branża znalazła się w czwartym etapie. Tysiące klubów fitness w Polsce wykonuje olbrzymią, jeśli nie największą, pracę dotyczącą promowania zdrowego trybu życia. Żadna branża nie porusza tylu milionów ludzi do ruchu co nasza. W innych krajach zostaje odmrażana w pierwszych etapach, u nas w ostatnim. To pokazuje podejście i świadomość naszych władz. Jaki dają one przykład? Że branża fitness jest nieważna, że jest jak kwiatek do kożucha, że to luksus, a nie obowiązek. Traktują nas jak branżę nawet nie drugiej, lecz siódmej potrzeby. To tragiczne w skutkach, jeśli weźmiemy pod uwagę długą perspektywę.
Wrzucili nas wszystkich do jednego worka i umieścili na samym końcu w procesie odmrażania gospodarki. Na zasadzie: "U was jest dużo ludzi, na pewno będziecie na siebie kichać, prychać i dotykać po sobie sprzęt". Powiem szczerze: bywam codziennie w różnych miejscach — w sklepach, na poczcie. Nie czuję się tam dużo bezpieczniej niż u mnie.
Wspomniał już pan o reżimie sanitarnym. Jak widziałby pan działalność swojego boksu CrossFit po jego ponownym otwarciu? Jak zapewnić bezpieczeństwo ćwiczącym?
Powierzchnia mojego klubu to 500 metrów kwadratowych. Jeśli znalazłoby się w nim jednocześnie 20 osób, to każdy będzie mieć 25 metrów kwadratowych dla siebie. Są to warunki o niebo bezpieczniejsze od tego, co spotyka mnie w różnych miejscach, które cały czas funkcjonują. Abstrahując od restrykcji rządowych, sam zacząłbym metodą małych kroków. Zobaczyłbym na mniejszej grupie klubowiczów, co jest możliwe, a co nie. Później zaś, jeśli stwierdziłbym, że jest to do opanowania i można tym bezpiecznie zarządzać, zwiększyłbym liczebność grupy. Dla mnie to oczywiste, że nie zaczęlibyśmy tam, gdzie skończyliśmy. Musimy pewne nowe procesy sprawdzić.
Załóżmy, że za kilka tygodni będzie pan mógł otworzyć klub. Sama zgoda to jedno. Inna kwestia to zachowanie klientów. Jakich reakcji pan się spodziewa?
Sam sobie codziennie zadaję to pytanie. Na pewno część osób jest stęsknionych i nie może się doczekać, aż wróci do klubu. Z drugiej strony, jestem świadomy, że inna grupa nie rzuci się do powrotu. Wiele osób poczeka kilka miesięcy albo i pół roku — do momentu, aż w mediach zaczną dominować pozytywne informacje. Obecnie dominują niestety te negatywne, a czerwonych pasków jest mnóstwo.
Pyta mnie pan o liczby, więc powróżę z fusów. Jedna trzecia klientów — których nazywamy "core’owymi" - na pewno wróci szybko. Gdyby nawet wybuchła wojna, i tak będą z nami. Jednak tylko dla nich nie jesteśmy w stanie utrzymać klubu i przetrwać. Drugą grupę — również ponad 30 procent — trzeba będzie przekonywać, uspokajać, wydać dużo pieniędzy i włożyć dużo pracy, by stworzyć im warunki albo namiastkę warunków do powrotu. A reszta nie wróci przez długi czas.
Jak pan widzi najbliższe tygodnie w walce o przetrwanie?
Muszę wynegocjować obniżkę czynszu, co dałoby mi nadzieję na przeżycie kolejnych miesięcy. I nie mówimy tu o 2–3 miesiącach, bo wszyscy jesteśmy świadomi, że w 2–3 miesiące sytuacja nie wróci do normalności. Pamiętajmy też, że za każdym członkiem mojego klubu stoi jego budżet. Rząd pokazał, że wcale nie jesteśmy potrzebni, więc bądźmy świadomi tego, że ludzie — ograniczając swoje wydatki — nie będą się kwapić do tego, żeby w pierwszej kolejności wydawać pieniądze na kluby CrossFit i fitness. Powiem tak: jeżeli ta sytuacja potrwa dłużej niż miesiąc, czyli do końca maja nie będę mógł otworzyć klubu, to — jak mówi mój prawnik — będę zmuszony do restrukturyzacji, tudzież zamknięcia klubu.
Równolegle toczy pan inną walkę — o marzenia. Po trzydziestce zaczął pan trenować lekkoatletykę i zapowiedział, że chce wystąpić na igrzyskach olimpijskich w Tokio. Z powodu koronawirusa zostały one przełożone o rok.
Jakkolwiek okrutnie to zabrzmi, ucieszyłem się. Dla mnie ten dodatkowy rok robi olbrzymią różnicę. Gdyby igrzyska odbyły się zgodnie z planem, na 99,9 proc. bym się nie zakwalifikował. Sportowcy różnie zareagowali na przełożenie igrzysk, ja zyskałem rok nadziei. Podkreślę jednak, że żyję z prowadzenia klubu, a nie z biegania. Jeżeli mój biznes upadnie, to będę musiał zreorganizować swoje życie i znaleźć sobie inne zajęcie. Nie wiem, jaki miałoby to wpływ na moje przygotowania olimpijskie.
W 2017 r. ogłosił pan, że chce wystartować w Tokio w biegu na dystansie 400 m.
Trzy lata temu z ówczesnym moim trenerem stwierdziliśmy, że jestem stworzony do 400 m. Nie mam genów superszybkościowca, by biegać na 60 czy 100 m. Nie jestem aż tak eksplozywny. Mam za to super wytrzymałość szybkościową, w głównej mierze dzięki CrossFit, który pomógł mi ją zbudować. Jednak z samej wytrzymałości nie da się przebiec 400 m w 45 sekund z małym hakiem (czas w okolicach minimum olimpijskiego — przyp. red.). Trzeba mieć też bazę szybkościową. Przez półtora sezonu skupiliśmy się na bieganiu 100 i 200 m. Udało się trochę przyspieszyć, ale jeszcze nie tak, jak myśleliśmy. Mam nadzieję, że w lipcu rozpocznie się sezon, zapewne bez kibiców. Planuję najpierw pobiec na 200 m, a zakończyć go startami na 400 m. Zobaczymy, gdzie jestem. 50 sekund powinienem w końcu złamać.
Bardzo późno rozpoczął pan treningi lekkoatletyczne.
Nie ma co ukrywać — jestem freakiem. Biegam od trzech lat, cały czas pracuję głównie nad techniką, trenuję lekkoatletykę od całkowitego zera. Po wielu latach w sportach siłowych i CrossFit jestem dosyć pospinany. Jeśli chodzi o luz — tak potrzebny w lekkoatletyce — w tym sezonie wykonałem najlepszą pracę. Nie mogę się doczekać, bo wiem, że będzie dobrze. Może nawet obecna sytuacja, w której nie trenuję za dużo ze względu na walkę o uratowanie biznesu, wyjdzie mi na dobre. Mam tendencje do przesadzania na treningach.
Gdy ogłosił pan ambitny plan startu na igrzyskach, nie mając lekkoatletycznej przeszłości, niektórzy ponoć nie szczędzili panu złośliwych uwag.
Jeśli ktoś myśli, że to, co chcę osiągnąć, jest niewykonalne, oczywiście ma do tego prawo. Biorąc pod uwagę prawdopodobieństwo, ma rację. Jednak jeżeli idzie to w parze z zachowaniem nieuprzejmym, to nie powinno tak to wyglądać. Czym innym jest ocena szans, a czym innym głupie i bardzo krzywdzące komentarze w stylu "jestem wstydem dla lekkoatletyki". Z takimi też się spotkałem. Szczerze, uważam, że jest wręcz przeciwnie. Prowadząc klub CrossFit, od rana do wieczora promuję lekkoatletykę i bieganie. Zakochuję ludzi w królowej sportu, wiem, że wykonuję robotę odwrotną do przynoszenia wstydu. Na szczęście takie komentarze ostatnio już się nie zdarzają.
Już wcześniej zapowiedział pan, że jeśli nie uda się zakwalifikować na igrzyska w Tokio, to powalczy pan o kolejne — w Paryżu.
Jak najbardziej. Rozmawiając o moim przypadku, każdy podaje liczby. W czasie igrzysk w Paryżu (2024 r. — przyp. red.) będę miał 40 lat. Wydawać by się mogło, ze bardzo dużo, ale z drugiej strony są przypadki sportowców, którzy w późnych latach, po "trzydziestce", koło "czterdziestki”, osiągali naprawdę dobre wyniki. Nigdy nie mówiłem, że chcę na tych igrzyskach zdobyć medal czy być w finale. Chcę się na igrzyska zakwalifikować, to byłby mój życiowy sukces.
Wiemy doskonale, że ta średnia wieku wybitnych sportowców rośnie — ze względu na medycynę, wiedzę, podejście do zdrowia. Lubię wymieniać przykład Kima Collinsa — sprintera (z Saint Kitts i Nevis — przyp. red.), który w wieku 42 lata z całą pewnością wygrałby w cuglach mistrzostwa Polski na 60 i 100 m. Wierzę, że wiek to tylko liczba. Powiedziałem sobie, że będę brał pod uwagę dwa warunki: żeby co sezon się poprawiać i żeby co sezon sprawiało mi to frajdę. Jeśli tak będzie, to nawet w przypadku niepowodzenia z igrzyskami w Tokio powalczymy o Paryż.
Trafił pan do lekkoatletyki dość nietypową drogą. Od sportów zespołowych i siłowych.
W młodym wieku osiągałem sukcesy w piłce ręcznej. Trenowałem na Warszawiance, byłem jednym z najlepszych bramkarzy młodego pokolenia. Później przez 6 lat uprawiałem armwrestling, zdobyłem mistrzostwo Polski. Następnie był okres błądzenia, szukania swojego miejsca — siłownia, CrossFit, który następnie przekułem w moją pracę. Natomiast ostatnie trzy lata z małym hakiem to totalna miłość do lekkoatletyki.
Zaczynałem od oszczepu. Trenowałem przez 1,5 roku z najlepszymi polskimi oszczepnikami, na czele z Marcinem Krukowskim. Do dziś się przyjaźnimy. Oszczep wydawał się logiczną wypadkową grania w piłkę ręczną i siłowania na rękę. Bardzo szybko zostało to skonfrontowane z prawdziwą wiedzą o tym sporcie. Nie rzuca się ręką, tylko całym ciałem. Ciało trzeba układać latami, minimum dziesięć lat. Rzucanie oszczepem bardzo mnie bolało — łokieć, bark. Moje ciało nie wyrabiało ze względu na kontuzje. Przyznałem się, że nie tędy droga. Umiałem się zmienić, zamiast uparcie dążyć do niemożliwego. W oszczepie wszystko stało w miejscu i ciągle bolało. W bieganiu rozumiem coraz więcej, ciało układa się coraz lepiej. Biegam coraz szybciej, a to sprawia mi nieustanną przyjemność.
Ten artykuł ma 49 komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze